Kolejnego
dnia Caroline Gilbert z mieszanymi uczuciami przekroczyła próg sali, w której
znajdował się Zayn. Na dworze ostro sypało śniegiem, a w radiach prowadzący ostrzegali
kierowców przed ciężkimi warunkami na drogach. Czuła, że będzie to jeden z tych
długich i mozolnych dni, dodatkowo zapomniała rano zostawić kopertę u sąsiadki
z zapłatą za wynajem mieszkania. Przez to skazała siebie samą na wieczorne
wysłuchiwanie obelg. Krótko mówią, humor Caroline był jeszcze gorszy niż na co
dzień, pewnie dlatego nie zamieniła jeszcze nawet słowa z żadnym
współpracownikiem. Zrobiła sobie kawę i ruszyła prosto na obchód.
– Jak się
pan dzisiaj czuje? – spytała, widząc, że pacjent nie śpi, a jedynie wgapia się
w okno. Przed nim na tatce leżało śniadanie, zdawało się być nietknięte, oprócz
wyjedzonej skórki chleba.
– W pełni
sił. – uśmiechnął się, po czym spojrzał na nią, odwracając wzrok o okna. – Po
przeprowadzce do Wielkiej Brytanii nigdy nie mogłem się nadziwić tą pogodą.
Zima w Północnej Karolinie była połączeniem wszystkich pór roku, a tutaj?
Jedynie deszcz i śnieg.
– Więc
jest pan Amerykaninem? – spytała, biorąc do rąk jego kartę leżącą w nogach
łóżka.
– Z krwi
i kości. – odpowiedział, patrząc uważnie na to, co robi. Kiwnęła głową
zastanawiając się jak dawno przeniósł się tutaj, jego akcent doskonale
kamuflował narodowość. Po rutynowych pytaniach, sprawdzeniu pulsu i ciśnienia
Caroline wskazała na tackę ze śniadaniem.
– Skórką
od chleba człowiek się nie naje. – skomentowała, okładając kartę pacjenta do
koszyka przy łóżku. Zayn nie zdążył odpowiedzieć, ponieważ do pomieszczenia
wszedł mężczyzna, Keith Iceberg, główny lekarz na oddziale. Caroline przywitała
się kolegą, prawie że po fachu, a on uśmiechnął się lekko. Był rosłym, dobrze
zbudowanym mężczyzną o którym plotkowały wszystkie pielęgniarki, było to ich
ulubione zajęcie. Rzeczywiście miał on w sobie coś pociągającego, jednak
Caroline zdawała się prawie nigdy o tym nie myśleć.
– Już
prawie skończyłam. – powiedziała brunetka, a Keith pokręcił głową.
–
Spokojnie, przyszedłem do ciebie. Mary nie da rady dzisiaj przyjechać, szukam
kogoś kto weźmie za nią nocną zmianę. – powiedział lekko zachrypniętym głosem.
Caroline zdawała
sobie sprawę, dlaczego to do niej przyszedł z tą propozycją. Wszyscy wiedzieli,
że mieszka sama, a jej jedyną wieczorną rozrywką są powtórki seriali puszczane
po północy. Była starą panną, nic dodać nic ująć. Nie miała dzieci do
wykarmienia, ani męża do zajęcia się, więc co stało na przeszkodzie
przepracowania dodatkowych godzin? Pracoholiczka,
niemalże słyszała z ust Keitha.
– Nie ma
problemu, zostanę. – powiedziała, uśmiechając się trochę zbyt szeroko. Keith
podziękował jej, po czym zwrócił się do Zayna.
– Jak się
pan dzisiaj czuje, panie Malik?
–
Cudownie panie Iceberg, właśnie miałem poskarżyć się Caroline na brak słodyczy
dodawanych do śniadań. – brunetka zignorowała zwrot do niej po imieniu. Wolała
to, od panny. – Może byłaby możliwość
przyniesienia mi Snickersa? Widziałem, że na korytarzu są automaty.
– Panie
Malik, zjadł pan skórkę chleba i chce batonika? – Caroline uśmiechnęła się,
stukając paznokciem po tace przed nim. – Proszę dokończyć śniadanie. Mamy pana
leczyć, nie pogarszać pana stan.
Zayn westchnął,
a Keith poklepał go po ramieniu.
–
Zaglądnę do pana wieczorem. – powiedziała, po czym zostawiła obydwóch panów by
dokończyć obchód.
Dzień minął
stosunkowo szybko. Nie stało się nic złego, na szczęście, może z wyjątkiem pani
Twain, która zdecydowała się wymknąć z sali i ukryć w łazience dla personelu.
To właśnie na oddziale Keitha było najwięcej osób, które przekroczyły sześćdziesiąt
lat. Często zdarzały się więc przypadki takie jak ten. Rzadko natomiast
zjawiali się pacjenci tacy, jak Zayn Malik.
Caroline
wróciła do gaduły po wieczornym obchodzie. Była godzina dwudziesta, kiedy zapukała
delikatnie, chcąc upewnić się, że nie śpi.
– Dobry wieczór
Caroline, jak ci minął dzień? – spytał, a ona podeszła bliżej. W całym szpitalu
było już tak cicho, że jego głos brzmiał o wiele delikatniej.
–
Intensywnie. – odpowiedziała z uśmiechem, którego on odwzajemnił.
Jej wzrok
spoczął na małym stoliczku stojącym przy łóżku. Lampka przykręcona do niego
czterema śrubkami była zapalona i to ona dawała jedyne światło w pomieszczeniu.
Zainteresowanie wzbudziły w niej jednak zgniecione papierki, które wzięła w dłonie
i rozwinęła.
–
Snickersy? – spytała z ironią, unosząc srogi wzrok na Zayna. – Trzy? Chce pan
dokonać żywota na mojej zmianie?
Mężczyzna
zaśmiał się, lekko pokasłując.
– To
tylko drobne przekąski.
– Kto je
panu przyniósł? – zebrała papierki i wrzuciła do małego kosza pod ścianą.
– Doktor
Iceberg. – powiedział z wielką radością, a Caroline spojrzała na niego
zdezorientowana.
– W takim
razie obydwaj zachowaliście się nagannie. – zażartowała, po części, po czym
usiadła obok łóżka Zayna.
–
Zabrzmiała pani dokładnie tak, jak Pearl. – mówiąc to, uniósł rozmarzony wzrok
na sufit, a po chwili ziewnął lekko. – Niemalże słyszę jej głos w głowie.
–
Powinien pan się przespać. – poklepała jego dłoń z zamiarem zostawienia go
samego z myślami.
– Och,
nonsens! – nagle rozbudził się i lekko uniósł. – Wczoraj przyznałaś, że nie
wierzysz w prawdziwą miłość. Mam więc do opowiedzenia ci historię najprawdziwszej
z nich. O uczuciu, które było przy mnie niemalże całe życie.
MIASTECZKO TRENT WOODS
Karolina Północna
11 grudnia 1939
Choć
śnieg zdążył przykryć całe miasteczko, tego ranka słońce wyłoniło się zza chmur
i ogrzewało nasze twarze. Razem z mamą szliśmy wolnym krokiem w stronę prowadzonego
pod naszym nazwiskiem sklepu. Niedawno skończyłem osiemnaście lat i pragnąłem
zapuścić brodę. Mama zawsze śmiała się ze mnie, kiedy rankiem przyłapywała mnie
w łazience podczas golenia idealnie gładkiej twarzy. W tym wieku, każdy
chłopiec chciał wyglądać groźnie i dorosło.
Suzy, bo tak
nazywała się moja matka, była niesamowitą kobietą. Po śmierci ojca doskonale
dała sobie radę z utrzymaniem i wychowaniem mnie. Jej uroda kwitła z wiekiem, a
ja zawsze miałem wrażenie, że w głębi kryje wiele uczuć, o których nie miałem
pojęcia. Skupiała się bowiem w większej części na mnie, nawet gdy byłem już
dorosły. Ja, jako jej jedyne dziecko, odczuwałem za obowiązek pomaganie w
sklepie. Spędzałem więc całe dnie na układaniu towaru i obsługiwaniu klientów. Skrycie
liczyłem, że uda mi się znaleźć pracę w warsztacie samochodowym u Wielkiego
Joe. Liczyłem na zdobycie doświadczenia nieco innego od sprawdzania dat ważności
produktów. Od kilku dni kręciłem się w jego okolicach, jednak nie wiedziałem jak
miałbym pogodzić obie prace.
Nasz sklep
nie był duży, drewniany szyld nieco przekrzywił się przez nocne wiatry. Okna
wymagały umycia, a wnętrze zapewne przewietrzenia. Był poniedziałek, co
oznaczało najwięcej tygodniowej roboty dokoła. Do sklepu od lewej strony przylegała
kwiaciarnia. Mama widząc swoją dobrą przyjaciółkę podlewającą rośliny, pomachała
jej, wręczyła mi klucze i poprosiła o otwarcie.
– Zajmę
się szyldem. – powiedziałem, ale nie byłem pewny czy mnie usłyszała.
Tak jak
przypuszczałem, po dwóch dniach zamknięcia w środku nie pachniała zbyt ładnie.
Podstawiłem więc pod drzwi mały taboret, zostawiając je otwarte mimo chłodu
panującego na zewnątrz.
Odsłoniłem
wszystkie zasłony, wpuszczając do środku więcej światła i ruszyłem na zaplecze
po narzędzia. Mama wróciła, kiedy szyld był już naprostowany, a ja zajmowałem
się odebraniem dostawy.
– Nie
chcę, żebyś się przeziębił. – mruknęła, owijając się szczelniej płaszczem. –
Mogłeś ubrać tamten sweter, który dałam ci na gwiazdkę rok temu.
Zaśmiałem
się lekko, wnosząc pudła do środka sklepu. Doceniałem jej nadopiekuńczość, ale
nie lubiłem zagłębiać się w takie rozmowy. Dochodziła szósta trzydzieści. W
następne półtorej godziny udało się nam wystawić produkty na półki, zamieść
podłogę, umyć okna i ogrzać wnętrze dzięki małemu piecykowi stojącemu za ladą.
Dopiero gry zrobiło się wystarczająco ciepło zdjąłem swój płaszcz, szalik i
rękawiczki, wieszając na haczykach wbitych w ścianę.
Dzień mijał
szybko. Nasze rodzinne miasteczko było na tyle małe, że przez całe swoje,
jeszcze wtedy krótkie, życie znałem każdego. Wszyscy traktowali siebie nawzajem
jak krewnych i życie w Trent Woods było po prostu przewidywalne.
W
południe włączyliśmy radio i usiedliśmy we dwójkę z mamą za ladą, by posłuchać
wiadomości. Już od kilku miesięcy wszyscy słyszeliśmy o wojnie panującej w
Europie. Na każdym większym spotkaniu w kawiarni, barze, czy u sąsiada za
rogiem ten temat przewijał się przez konwersacje. Wszyscy rozprawiali co
Ameryka powinna zrobić, niektórzy przewidywali przyłączenie się do wojny, inni
wypierali z głowy taką możliwość. Każdy mimo wszystko choć w małym stopniu
obawiał się tego, co mogło nadejść.
– Pójdę do
domu i przyniosę nam boczek z kukurydzą, co ty na to? – spytała mama z
uśmiechem, jak tylko wiadomości się skończyły.
– Dobrze,
w takim razie zostanę i popilnuję sklepu, gdyby koś jeszcze się zaplątał.
Po
południu liczba klientów zawsze malała, jedynie dzieciaki przylatywały po
słodycze, lub ewentualne osoby, które nie miały czasu zrobić zakupów rankiem.
Siedziałem więc całkowicie rozluźniony, opierając się o ścianę przy piecyku z
Poematami Byrona w dłoniach. Znalazłem
je pod ladą kilka tygodni temu.
Dzwoneczek
wiszący nad drzwiami w pewnym momencie wydał z siebie donośny dźwięk, a ja
westchnąłem i zamknąłem książkę, odkładając ją na krzesło z którego wstałem.
– Dzień
dobry. – usłyszałem delikatny głos i mogłem przysiąc, że w życiu nie słyszałem
piękniejszego. Przede mną stała młoda
dziewczyna w czerwonym płaszczu i czarnym kapeluszu spod którego wyłaniały się
jasno brązowe loki. Jej nos i policzki były zaróżowione od zimna, a błękitne
oczy wpatrywały się we mnie. Właśnie wtedy, życie w tym miasteczku przestało
być przewidywalne. Nigdy wcześniej nie widziałem tej piękności na oczy. Było wiadomym,
że nie jest stąd, w Trent Woods nikt nie ubierał się tak elegancko.
Zamiast
odpowiedzieć odruchowo wygładziłem swój zielony sweter, czując coś, czego nigdy
wcześniej nie doznałem. Nieznajoma uśmiechnęła się lekko, po czym chciała coś
powiedzieć, jednak drzwiczki ponownie się otwarły.
– Pearl! –
jęknęła druga kobieta, lekko zdyszana, równie wysoka i chuda jak pierwsza. Była
natomiast o wiele starsza. – Mówiłam ci, żebyś na mnie zaczekała.
– Ciociu,
nie sądzę byśmy miały się zgubić. – powiedziała dziewczyna, odwracając ode mnie
wzrok. Wtedy właśnie magia prysła, a ja uświadomiłem sobie, że wyszedłem na
wiejskiego głupka, który nie zna manier.
– Dzień
dobry. – wykrztusiłem nagle, co spotkało się z uwagą obu pań. Spojrzały na
mnie, później po sobie i uśmiechnęły się z uniesionymi brwiami.
– Masz
listę? – spytała starsza kobieta, a młodsza przytaknęła ruszając w głąb sklepu.
– Spokojne wiedzie się tu życie, prawda? – zagadnęła mnie, przez co byłem
zmuszony odwrócić wzrok od piękności spacerującej między półkami.
– Bardzo,
w Trent Woods nigdy nic się nie dzieje. – powiedziałem, opierając się o ladę z
lekkim uśmiechem. – Panie przejazdem?
Kobieta
spojrzała na mnie i przez chwilę wahała się z odpowiedzią.
– Chyba
nie, planujemy zostać tu na trochę. Czas pokaże. – kiwnęła głową, zaczynając
stukać czerwonymi paznokciami o swoją torebkę. – Mam nadzieję, że organizujecie
raz na jakiś czas jakieś tańce. Pearl uwielbia tańczyć. – zmieniła temat, z
błyskiem w oku przyglądając się mi.
– Co dwa
tygodnie. Najbliższe odbywają się w ten piątek. – potwierdziłem i uznałem ją za
bardzo miłą, otwartą kobietę.
Pearl,
jak zdążyłem zapamiętać, pojawiła się chwilę później z kilkoma rzeczami takimi
jak masło czy konserwy.
– Ten
młody człowiek właśnie poinformował mnie, że w piątek odbywają się tu miejscowe
tańce. Może spróbujemy wyrwać na nie twojego ojca. – powiedziała
rozentuzjazmowana kobieta ze śmiechem.
– Oczywiście.
– zaśmiała się z sarkazmem niebieskooka. – We dwie będziemy się dobrze bawić.
Zapakowałem
zakupy do papierowej torby i szybko zapisałem wszystkie produkty w notesie. Po
usłyszeniu kosztu obie były zdziwione tanimi cenami żywności. Zgarnęły zakupy,
zapłaciły i wyszły ze sklepu rozmawiając o czymś w dobrych humorach. Zamykająca
drzwi dziewczyna spojrzała na mnie jeszcze z uśmiechem, a ja od tamtej pory nie
mogłem wyrzucić jej ze swoich myśli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz